Od kilku tygodni na moim tarasie straszylo rusztowanie wspinajace sie do osmego pietra naszego budynku. Powodem byly opadajace kafelki, ktore dzieki Bogu nie wyrzadzily nikomu zadnej krzywdy, bo tego samego poranka z malenstwem wygrzewalismy sie na tarasie i popijalismy bezkofeinowa kawke- malenstwo z kilku-godzinnym opoznieniem jako ze moja przetwornia mleczna tak dziala:))
Jak na portugalski styl pracy przystalo: czyli spiesz sie powoli, panowie budowniczy przybyli, sprawe obadali, zabronili wychodzic na taras, zagrodzili parking pod blokiem i znikneli na 4 dni. Po tym czasie pojawila sie spora grupka panow robotnikow sprytnie stawiajaca rusztowanie, co bylo z pewnoscia zasluga litrow piwa, ktore w siebie wlewali. Jak nagle przyszli, tak nagle znikneli, pozostawiajac jedynego robotnika, ktory przez jakies 4 dni naprawial kafle calego pionu budynku. Rusztowanie straszylo przez nastepny miesiac, doprowadzajac mnie do szalu, bo lato w pelni, moj bialy, piekny redodendron, ktory kupilam dzien przed opadaniem kafli zupelnie zniszczony, juka ledwo zipie, na tarasie i oknach tony kurzu. Wczoraj nad ranem uslyszalam jakies halasy. To panowie robotnicy raczyli sobie przypomniec o moim istnieniu, a moze po prostu bylo im potrzebne rusztowanie. W ciagu 2 dni uporali sie z praca, a ten sam pan pracus zostal obarczony sprzataniem. Spisal sie na piatke i nawet na moje podchwytliwe pytanie czy okna tez umyje, dlugo sie zastanawial. Umylam sama, dzisiaj. Piekny dzien, sloneczko grzalo w plecki, uporalam sie z praca dosyc szybko i zabralam sie za moje 3 kwiatki. Juke podlalam, pnacy jakis, ktorego nazwy nie znam, zupelnie zgubil liscie a redodendron zbrazowial i stracil kwiaty. Podnioslam doniczke, ktora nadal tkwila w reklamowce (pelnej wody, jako ze przez kilka ostatnich tygodni dosc czesto padalo) i spod spodu wypelzl monster, jak macie odwade to kliknijcie TUTAJ
Przerazona rzucilam doniczka i przygniotlam mu ogon- odruch zupelnie nie planowany. Corka uslyszawszy moj wrzask przybiegla i tez zamarla w bezruchu. Jeszcze 4 lata temu, bedac w irlandzkiej szkole katolickiej powiedzialaby: Mamo, przeciez to stworzenie boskie....dzis tak nie powiedziala, za co jestem jej bardzo wdzieczna, bo lapanie malej myszki w nie-zatrzaskowa pulapke to cos zupelnie innego. Przez bardzo dlugi czas zastanawialysmy sie jak pozbyc sie goscia, bo z pewnoscia wlezie nam do domu, i po niechrzesciajansku monster wyladowal w smietniku daleko od mojego bloku. Gdy emocje opadly, choc gesia skorka pozostala na wiele godzin, zalowalam ze nie zrobilam zdjecia, ba nawet przelecial mi przez mysl plan by isc i wyciagnac stwora ze smieci. Corka szybko wybila mi ten pomysl z glowy. Spedzilam nastepne kilka godzin buszujac w internecie i szukajac nazwy tego wielonogiego potwora. Najbardziej przypomina to Skolopendre, tej ze zdjecia. Wiekszosc z nich posiada jad w kazdym odnozu, co jest ponoc dosyc nieprzyjemnym doswiadczeniem, a dla malych dzieci wrecz niebezpiecznym. Byc moze to wcale nie byla Skolopendra, wiec jezeli ktos z was mieszka w Portugalii i spotkal sie z tym brzydactwem- ok.15 cm, grubosci baterii AAA, w paski, z zoltymi nozkami, niech mi podpowie. Wolalabym wiedziec ze jest to kraj z nieszkodliwymi wielonogami. Brrrr, co za dzien!!
wtorek, 24 czerwca 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
2 komentarze:
Brrrr! Okropieństwo, aż mi ciarki przeszły. Osobiście pewnie zzieleniałabym ze strachu, gdybym oko w oko z nim stanęła...
Malgosiu, uwierz, przybralabyc wszystkie kolory teczy:))
Prześlij komentarz